Lizbona, otwarte miasto

Kilka tygodni po tym, jak podjęliśmy decyzje, by wybrać się całą rodziną do Portugalii, siedziałem w samolocie przeglądając książkę Asi i Ediego.
 

Zapragnąłem razem z nimi udać się szlakiem legendarnego Zakonu Templariuszy. Krąży wokół nich historia osnuta na tajemnicy, niedopowiedzeniach i skandalu. Większość historii to oczywiście hipotezy lub plotki, jednak temat Templariuszy od lat rozpala wyobraźnię nie tylko historyków, ale także zwolenników teorii spiskowych.

 

Prawdopodobne założenie Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa odbyło się w 1118 lub 1119 roku przez rycerza i wasala hrabiego Szampanii Huga de Payens. Do tego wielce prawdopodobne jest, że to on wraz z ośmioma rycerzami zamieszkał w Ziemi Świętej i przez dziewięć służyli dziewięć lat w pałacu króla Jerozolimy Baldwina II. Do dyspozycji mieli skrzydło dawnej świątyni Salomona, stąd ich nazwa – Templariusze.

 

Po powrocie do Europy uzyskali błogosławieństwo papieża, spore nadania ziemskie i w ciągu kilku lat stali się największą potęgą militarną oraz ekonomiczną ówczesnej Europy. To była pierwsza w świecie korporacja, a dziś nosiła by nazwę – Temple Incorporation. Wtedy jednak Templariusze zaczęli stanowić zagrożenie, głównie dla króla Francji. Dlatego wpłynął on na papieża, który formalnie zdelegalizował Zakon, a ostatni wielki mistrz Jakub de Molay został oskarżony o herezję i spłonął na stosie w 1314 roku. legenda głosi, że w dzień jego egzekucji ostatni zakonnicy uciekli w przebraniu z Francji stając się tym samym strażnikami tajemnicy Zakonu. Z czasem potomkowie średniowiecznych zakonników mieli stanowić zalążek Loży Masońskiej.

 

Będąc w Paryżu odwiedziliśmy symboliczny grób Jakuba de Molay.

 

Wróćmy jednak do Lizbony. Miasto wita nas słonecznie i ciepło, co jest miłą odmianą, pogoda w Polsce ostatnio bywa bardzo kapryśna. Uberem (cóż za wygodna aplikacja!) udajemy się do hotelu Sana Metropolitan.

 

Pierwszy wieczór i pierwsza kolacja z rodzina w dzielnicy Alfama. Uliczki tętnią życiem. Mam wrażenie, że w środku wielkiego miasta znaleźliśmy enklawę miasteczka, w którym wszyscy się znają i wspólnie spędzają wieczorami czas. Udziela nam się ta niesamowita atmosfera, zaczynamy obserwować otoczenie.

 

W małej restauracyjce jest już kolacji, Stołują się tu lokalsi. Tamto krzesło zajmuje piekarz, który po sjeście wyskoczył na małe espersso, obok drzwi siedzi staruszka i wcina małże tygrysie, a dwie kobiety kończą właśnie Porto. Nikt nie goni, nikt się nie śpieszy, wszyscy mają pogodne wyrazy twarzy. Czuć w powietrzu zapach radości, jedzenia i dobrego wina. Pora, byśmy i my czegoś skosztowali.

 

Kolację zaczynamy od przystawki z pasztecikiem oraz lokalnym ciemnym piwem, jest wyborne! Każdy z nas zamawia inne danie i wymieniamy się talerzami podczas posiłku. Ryba, steki, zapiekanka… Wszystko wyjątkowo pyszne.

 

Nawet nie zauważamy upływu czasu, do hotelu wracamy późno. Po drodze spotykamy lokalnych mieszkańców, oni jeszcze nie idą spać, choć powoli uliczki się wyciszają. To był niesamowicie udany i spokojny wieczór, dlatego ogromne było nasze zdziwienie, gdy z lokalnego przewodnika dowiedzieliśmy się, że pierwsza kolację w Lizbonie zjedliśmy w jednej z najniebezpieczniejszych dzielnic w mieście.